Po tylu pochmurnych dniach wreszcie dzisiaj wyszło słonce, które postanowiłam sfotografować i wysłać jego zdjęcie mamie, bo tam gdzie mieszka(okolice Warszawy) już dawno słonce nie możne się przebić przez chmury. Weszłam po drabinie na strych (stamtąd lepszy widok), sfotografowałam, a gdy schodziłam......drabina nagle zaczęła mi uciekać spod nóg. Cale szczęście, że zdążyłam się złapać i podciągnąć na strych, a nieszczęście, to to, że zostałam tam uwieziona. Brak telefonu, i drabina leżąca na dole wywołały u mnie myśli typu: "po co ci to było, nie mogłaś sobie babo na dwór wyjść, tylko zachciało ci się włazić na strych, by z wysokości fotografować..." Załamana, myślą bardzo długiego siedzenia na strychu(do czasu aż wróci z pracy mój maż), postanowiłam, że trzeba coś wymyślić. Porozglądałam się dookoła, moja uwagę przykula długa cienka deska z przybitymi małymi deseczkami (taka ala drabinka służąca do chodzenia po dachu). Po spuszczeniu jej okazało się, że dostaje ona ze strychu do podłogi, no ale zejście po niej to nie lada wyzwanie wiec trzeba było szukać czegoś do asekuracji - idealna okazała się gruba linka na pranie. Opasałam się ta linka wokół pasa i przezwyciężając lek schodziłam na dól udawajac alpinistkę :)) Co się strachu najadłam to moje i nikomu nie życzę. Jedno jest pewne mój Anioł Stróż miał dzisiaj co robić i spisał się na medal. A zdjęcia, czy były tego warte - oceńcie sami.